Wrażenia "Extrawack!" po pierwszym przesłuchaniu "Sounds Of The Universe"
Corey Vezina z "Extrawack!" miał w ostatnim czasie przyjemność obcowania z najnowszym albumem Depeche Mode, "Sounds Of The Universe" ("Dźwięki Wszechświata"). Oto, co o nim myśli:
Być może wyda się wam, że to jakaś sztuczka, że to tylko chłodna kalkulacja nastawiona na zysk, której owocem będzie kolejny stek bzdur, na które nie możecie już patrzeć; kolejna z beznadziejnych prób zwrócenia na siebie uwagi.
Depeche Mode stuknie 30 lat? Och, odwalcie siÄ™ od nich.
Mimo wszystko - oto są. Jedynie rok przed zamknięciem trzeciej dekady działalności - linii, do której dotarł mało który zespół - dają nam 12 studyjny album w swojej karierze, "Sounds Of The Universe", który zatrzaskuje głośno drzwi w moim pokoju, usadawia mnie stanowczo w fotelu i zaczyna snuć ponurą opowieść. Mrocznie. Elektronicznie. Wyraziście.
Możecie nie pamiętać ich ostatnich dwóch albumów, "Exciter" i "Playing The Angel". Właściwie nie mogę mieć wam tego za złe, bo wydali je prawie niezauważalnie, upychając na półkach sklepowych gdzieś za reedycjami "Music For The Masses" czy "Violatora". "Ultra" z kolei, która ma już ponad dziesięć lat, powraca ciągle jak fala, a jej piosenki wydają się cały czas być blisko. Zespół nie uniknął solowych projektów i małych zmian w obsadzie piszącej repertuar, a to zawsze zwiastuje tylko jedno - definitywne chylenie się ku końcowi. To chyba oczywiste, że najlepsze czasy mają już za sobą.
Mimo to nie są tutaj, aby załatwić swoje sprawy po cichu.
Po wydanym prawie 4 lata temu "Playing The Angel", "Sounds..." powraca z mrocznym, zadziornym, napędzanym mocnymi basami elektronicznym industrialem, który zespół pokazał po raz pierwszy w 1993 roku na "Songs Of Faith And Devotion". Grupa przeszła bardzo długą drogę od noworomantyzmu lat osiemdziesiątych i klubowych dyskotek początku ostatniej dekady XX wieku. Teraz mamy do czynienia z anty-popem, agresywnością, która celowo uderza tam, gdzie nie zapuszcza się żadna stacja radiowa. To zdecydowanie muzyka nie dla mas. W tym momencie ich kariery to w pełni zrozumiałe... Jeśli mając na karku 50 lat odstawimy gorycz doświadczeń na bok, czy będziemy w stanie powiedzieć coś więcej niż to, co powiedzieliśmy mając lat 20? Mimo to przypominają o sobie bardzo donośnie - "Ciągle potrafimy przywalić, czy jesteście z nami?".
Muzyka nadal przesyła ważne treści, całość robi wrażenie, ale ten album zbudowano tak, że z marszu go nie połkniemy. To nie zbiór piosenek, które są "dobre" ponieważ podśpiewujesz je pod prysznicem lub wystukujesz ich rytm na kierownicy.
Mamy tu ciasne, misternie utkane ballady, a zawodzący głos Gahana ciągle poszukuje lepszego siebie, ale zostajemy potraktowani podobnie jak przy "Playing The Angel", gdy zabawy Gore'a i Fletchera z nakładaniem dźwięków na siebie kończyły się czasem boleśnie. Jeśli poprzednie albumy same niosły cię na skrzydłach teraz to od ciebie zależy czy dasz się pociągnąć za sobą.
Blisko 57-minutowy materiał zawiera kawałek "Wrong", bardzo silny, walący po uszach lament o uciekających życiowych szansach, wolniejsze "Peace", gdzie głos Gahana wznosi się na wyższe tony oraz pełne melodii "Fragile Tension", którego dźwięki żywcem wyjęto z "New Life", o ile jesteście z DM na tyle długo, aby w ogóle kojarzyć ten utwór.
"Hole To Feed" to chyba najlepszy fragment, cały pulsuje łapiąc mroczne nastroje, choć trochę mu brakuje do przebojowości "Precious". "Spacewalker" to jeden z instrumentali, jakie dostajemy na każdym albumie, a "Jezebel" to jedna z kompozycji z wokalem przewodnim Gore'a, która również obowiązkowo musi pojawić się na każdym krążku.
Podsumowując, to solidna płyta bez wielu piosenek, które zwykli ludzie będą mogli sobie podśpiewywać na co dzień. Z "Sounds Of The Universe" jest trochę jak z miłością z liceum spotkaną po 20 latach. Gęste uczucie nadal unosi się w powietrzu, ale aby ponownie poczuć pożądanie musisz się trochę wysilić.
|