|
|
|
|
|
ARCHIWUM - ARTYKU£Y
|
Depeche Mode w Katowicach
Wojtek Trzciński - Nowa Muzyka (marzec 2006)
|
|
Trzeci koncert, kultowego dla wielu fanów muzyki, zespołu Depeche Mode
przeszedł do historii. 14 marca blisko 9000 osób miało przyjemność usłyszeć
utwory z ćwierćwiecza dokonań brytyjskich muzyków. Nie jestem prawdziwym
"depeszowcem". Buty z blachą miałem, ale bardziej z przypadku niż szału na
punkcie wzornictwa DM. Moja przygoda z muzyką panów z Basildon, rozpoczęła się
od płyty "Songs of Faith & Devotion" i po dziś dzień wyznacza ona dla mnie
pewien standard. Jadąc na koncert spodziewałem się spotkać całe rzesz Davidów
Gahanów, czy inne osoby, już na pierwszy rzut oka zdradzające fascynacje tym
zespołem. Ku mojemu zdziwieniu nie było ich aż tak wielu. Mogłem więc spokojnie
wmieszać się w tłum i nie czuć nieswojo w tej jak myślałem zamkniętej grupie.
Najpierw Katowice i dół, bo miasto nieszczególne - przynajmniej na tym odcinku
między stacją PKP a Spodkiem. Potem czekanie na koncert, drobiazgowa i mocno
irytująca kontrola ochroniarzy. Jedno wejście i mnóstwo ludzi stłoczonych przed
nim by jak najprędzej poczuć atmosferę wieczoru. Bilety miałem z "dorzutu"
zorganizowanego przez organizatora i sytuowały one mnie z boku sceny.
Żałowałem, że nie jestem na płycie i nie poczuje tej magii zbiorowego szaleństwa
, tej masowej jedności. Niezbyt też odpowiadała mi boczna perspektywa oglądania
muzyków w trakcie występu. Bez problemu jednak przemieściłem się na miejsce vis
a vis sceny i stamtąd z lekkiego podniesienia miałem doskonały widok zarówno na
artystów jak i fanów, których reakcji byłem niezmiernie ciekaw.
Zaczęło The Bravery. I na tym można by zakończyć relacje z ich występu. Poprawne
30 minut melodyjnego grania inspirowanego z jednej strony Franzem Ferdinandem a
z drugiej dokonaniami scenicznych konkurentów Gahana i spółki z okresu
noworomantycznego - Duran Duran. Fani zachowali się wzorowo, bo nie było
gwizdów, czy lekceważenia, tylko oklaski, tym silniejsze im bliżej było do
koncertu gwiazd wieczoru. I stało się. Na scenie z małym wybiegiem ustawiono
instrumenty - futurystyczne stanowiska z syntezatorami, perkusjÄ™ oraz gitary dla
Martina Gore'a. Nad sceną unosiła się, przypominająca bombę, metalowa kula,
wyświetlająca w trakcie koncertu słowa - klucze do poszczególnych utworów.
Nad muzykami, obok kuli zainstalowano trzy telebimy, rejestrujÄ…ce koncert na
żywo i ukazujące wizualizacje do poszczególnych piosenek. Koncert rozpoczęło
metaliczne intro poprzedzające utwór "A Pain, That I'm Used To" pochodzący z
najnowszego wydawnictwa zespołu.
Metalicznym dźwiękom towarzyszyła obłąkańcza gra świateł ( najlepiej wyglądały
te umieszczona na syntezatorach muzyków ). Za chwilę ukazali się muzycy. Gahan -
elegancki w marynarce, Gore w czapce z irokezem i Fletecher, w prostym t-shircie.
Owej trójce towarzyszyli jeszcze perkusista i dodatkowy klawiszowiec. Po dwóch
utworach z najnowszej płyty, usłyszałem jeden z nieśmiertelnych hitów grupy - "Question
of Time" z "Black Celebration" i poczułem wielką radość. Bo to świetna piosenka,
a muzycy tego wieczoru byli w doskonałej formie. Takie same chwile wzruszenia
przeżywałem słuchając "Behind The Wheel", "I Feel You", "Walking In My Shoes"
czy przy "Enjoy The Silence". Zresztą takich jasnych punktów było mnóstwo. Z
najnowszej płyty muzycy zaprezentowali pięc utworów, z których na szczególną
uwagę zasłużyły "Suffer Well" i "The Sinner In Me", kiedy Gahan miotał się po
scenie w obłąkanczym tańcu. Zresztą forma wokalisty to osobny temat. "Kot" ( jak
nazywano go u szczytu przygód z heroiną częsti wzbogacaną kokainą ) pokazał
niesamowity show.
Patrząc na twarze okolicznych dziewczyn ( w tym mojej własnej ) czuło się dużą
zazdrość, że patrzą tak na niego, z taką emocją i zachwytem. Bo Gahan był
rewelacyjny. Jak za najlepszych lat. Dziw bierze, że ten pan ma już 44 lata.
Oprócz najnowszej płyty, muzycy zaprezentowali przekrój prze swoją działalność.
Było dużo z płyty "Violator", ale pojawiały się również kawałki z innych
młodszych i starszych wydawnictw. Fenomenalnie i zaskakująco ( bardzo rockowo )
wypadł "Personal Jesus", wielką radość mi i fanom sprawiły na bisach "Everything
Counts" i nieśmiertelne "Just Can't Get Enough". Zaskakująco zabrzmiało Shake
The Disease", które sam zaśpiewał Martin Gore.
Blisko dwugodzinny koncert, zakończyły dwie partie bisów. Nie obyło się bez
zgrzytu. Z sobie tylko znanych przyczyn, część fanów, już przed pierwszym bisem
i wręcz masowo po nim zaczęła opuszczać salę.... Dziwne, tym bardziej, że
setlista, była wszystkim znana i powszechnie dostępna. Nie zmieniło to jednak
piękna tego wieczoru. Wielki koncert, wciąż wielkiego zespołu.
|
|
|
|
|