|
ARCHIWUM - ARTYKU£Y
|
Uczta Depeszów
EMPiK.com (15.03.2006)
|
|
Nigdy nie przepadałem za Depeche Mode. W czasach, kiedy zespół święcił
największe triumfy, słuchałem punka, industrialu i Pink Floyd. Depesze byli dla
mnie zbyt popowi, kompletnie nie czułem klimatu, poza pojedynczymi
numerami,większość nie wpadała mi ani do ucha, ani do serca. Z czasem zacząłem
dostrzegać wspólne elementy pomiędzy Depeche Mode, a na przykład Skinny Puppy
czy... Cool Kids of Deeath. Tych ostatnich, nawet jeśli ktoś jest głuchy jak pień
i nie wychwyci niuansów muzycznych, nietrudno połączyć z DM. Pierwsza płytę
Kulek tworzył Robert Tuta (Agressiva 69, Hedone), jeden z największych wyznawców
industrialu i właśnie Depeche Mode. Tyle słowem wstępu, czas przejść do wrażeń z
koncertu, który odbył się 14 marca w Katowicach.
Organizacja
Na koncercie stawiło się 9 tysięcy wyznawców DM. Trzeba przyznać, że
organizatorzy całkiem sprawnie uwinęli się z wpuszczeniem tłumu do Spodka.
Irytujące mogły być szczegółowe rewizje przy przekraczaniu bramki. Szukano
głównie aparatów fotograficznych, co jest o tyle absurdalne, że praktycznie
każdy telefon komórkowy ma dziś wbudowaną cyfrę dającą często lepszą jakość od
„maÅ‚pek”, w które zaopatrzyÅ‚a siÄ™ część fanów. Odnalezione aparaty trafiaÅ‚y do
płatnego depozytu. Już po wejściu na koncert okazało się, że cała szopka z
rewizjami zdała się psu na budę i w trakcie występu widok ludzi robiących foty
za pomocą małych cyferek mocno rzucał się w oczy. Po co więc było urządzać cały
ten cyrk?
Wspominałem o moich punkowych korzeniach i pewnie to, co napiszę za chwilę,
rozbawi wielu czytelników. Możliwe, że jestem obecnie stetryczałym piernikiem
(34 lata), ale uważam, ze koncerty tej rangi co występ DM, powinny mieć
zapewnione lepsze zaplecze. Punkty z dość obleśnymi w smaku zapiekankami czy
dziwne wyglądającymi płynami to trochę mało jak na imprezę tej rangi. Nie sądzę
oczywiście, że należało z tej okazji odpalić w Spodku festiwal kuchni i
alkoholu, ale punkty gastronomiczne wyglądały mało zachęcająco. Było ich za to
pod dostatkiem i to plus w tym minusie. A propos alkoholu: nie było go wcale,
jakby jego spożycie równało się w naszym kraju wizji zespołu - w tym przypadku
DM - grającego do sali, na której leży pijana w sztok publiczność. Przydałoby
się chyba więcej szacunku dla przeważającej części publiki, która przychodzi nie
po to, żeby się złoić, a głownie po to, żeby posłuchać ulubionych wykonawców.
Pojedyncze patologiczne elementy można przecież wyławiać bez szkody dla
przyjemności porządnej części widzów. No ale to pewnie kwestia czasu i za parę
lat nikogo nie będzie niepokoić słuchacz sączący delikatnie procentowy napój
wyskokowy.
Za totalną porażkę należy uznać sklepik z koncertowymi pamiątkami. Ceny w nim
wzięto z jednej z gwiazdek Unii Europejskiej, zapominając przy tym, że jej
członkiem jesteśmy zaledwie dwa lata, a możliwości finansowe Polaków są dalekie
od europejskich.
Wracając do kolejek przed wejściem należy zauważyć, że panowie z ochrony
chodzili miedzy ogonkami i informowali o tych bramkach, przy których wiało
pustkami. W sumie więc jeśli ktoś zawierzył panom w żółtych kubraczkach i
wycofał się z tłumu, mógł spokojnie zdążyć na zaczynający grać o godzinę 20
support w postaci amerykańskiej grupy The Bravery. Kto nie zdążył, nic nie
stracił. Chłopaki pohałasowali pól godziny i zaczęło się odliczanie do dania
głównego, czyli występu Depeche Mode przewidzianego na godzinę 21.00. Czas
oczekiwania osładzały doskonałe ambienty lecące z głośników, z których miała
zabrzmieć gwiazda wieczoru. Cudne basy i czysty dźwięk rozpływający się po
Spodku dobrze nastrajały do warstwy audio wieczornego show.
Panie i panowie, Depeche Mode
Trzy minuty po 21 zaczęło się. Zgasły światła, tłum zawył ze szczęścia, na
scenie pojawiło się Depeche Mode, a sala zadrżała od dźwięku i aplauzu
publiczności. W sumie stan taki trwał równe dwie godziny, wliczając w to bisy.
Spodek po prostu eksplodował.
Na pierwszy ogień poszły dwa utwory z najnowszej płyty. A Pain That I'm Used To
oraz John The Revelator. Zaskakujące jest dla laika, że DM grają tak ostro, iż
trudno im obecnie przypisać łatkę muzyków popowych. Czad, jaki wydobywał się z
instrumentów, po prostu wgniatał w podłogę. Wkrótce też wszelkie wątpliwości,
czy starsze utwory będą się bronić w nowej stylistyce, szybko zostały rozwiane.
Pomijając dość smętne solowe występy Martina Gore'a, cały koncert można było
spokojnie potraktować za show mocnej rockowej grupy. Duża w tym zasługa
perkusisty, który - wspomagany delikatnie przez automat - wybijał rytm w którym
momentami ginęły dźwięki syntezatorów. Zawsze jednak na pierwszym planie
zostawaÅ‚ wokal Dave’a Gahana i gitara Martina. Ten ostatni prawie nie dosiadaÅ‚
się do klawiszy, zmieniał jedyne modele wioseł. Wypadek przy pracy, za jaki
należy uznać wspominaną już słabą dyspozycję Martina, zatuszowało genialne
wykonanie I Feel You. Eskalacją mocy były zaś wykonane po półtorej godzinie
występu Personal Jesus i funkowo transująca wersja Enjoy The Silence. Potem
nastąpiły bisy, które wbrew przedkoncertowym obawom fanów, nie zawęziły się
jedynie do czterech sztampowych utworów.
Na początek poszło Shake The Disease w wykonaniu Martina. Potem zagrany w
klasycznym dla Depeche Mode stylu Just Can't Get Enough i Everything Counts. Co
bardziej naiwni widzowie sądząc, że to koniec, zaczęli wychodzić z sali i wtedy
w ciemności wybuchły dźwięki Never Let Me Down Again, po których nastąpił
ostateczny finał koncertu z towarzyszeniem dźwięków Goodnight Lovers. Uczta
została skonsumowana i zakończona. Blisko dziesięć tysięcy ludzi wyruszyło na
podwieczorek w postaci Giga Afterparty.
Wrażenia
Depeche Mode gra nową, mocną muzykę, opartą o dobrze sprawdzone pomysły. Nie
jest to zarzut, widać, że chłopcy starają się szukać nowych podniet i sposobów
wyrażania emocji. To duży plus. Równocześnie ich styl jest pomimo eksperymentów
brzmieniowych rozpoznawalny i jedyny w swoim rodzaju. To kolejny plus. Mało jest
zespołów, które pozostając wierne swojej wrażliwości nie popadają w śmieszność
lub nudę. Do tej wąskiej grupy należy właśnie DM.
Fakt, że wciąż nie przemawia do mnie ich wrażliwość czy stylistyka, jest moim
prywatnym odczuciem, do którego mam prawo. Przyznam, że stojąc niejako z boku,
obserwując zarówno scenę jak i widownię, byłem jednak pod wrażeniem wspólnoty
istniejÄ…cej w Å›wiecie wykreowanym przez panów Martina i Dave’a. Z tych ludzi
biły autentyczne wzruszenia, radość, smutek i poczucie jedności, które połączyło
trzydziesto-, czterdziestoletnich tetryków i o pokolenie młodszych
współwyznawców „szybkiej mody”, jak w latach osiemdziesiÄ…tych okreÅ›liÅ‚a DM jedna
z ówczesnych gazet muzycznych. Myliła się w tej ocenie bardzo, czego dowodem był
wtorkowy koncert.
Kolejny występ chłopaków z Depeche Mode już w czerwcu tego roku na stadionie
warszawskiej Legii. Idźcie na ten koncert. Nawet jeśli nie znacie bądź nie
lubicie tego zespołu, naprawdę warto zobaczyć wspólnotę depeszów podczas
rytualnego obrzędu. Niezwykła bije od nich moc.
|
|
|
|