DEPECHE MODE
Syntezatorowi krzyżowcy mówią "Armageddon? Nie, dziękujemy."
Główni twórcy elektronicznego popu na najnowszym albumie "Playing the angel"
powracają do analogowych korzeni.
Inteligentne wprowadzenie nie jest tu potrzebne. A to przez jeden prosty fakt:
Depeche Mode to najważniejszy, syntezatorowy zespół na planecie. Osiągając
status stadionowych gwiazd wyrośli na niekwestionowanych oscylatorowych władców
a wszystko to w ciągu 25 lat od kiedy "Just can't get enough" podbiło parkiety
całego świata. Wpływy Depeche Mode są zauważalne w muzyce od Detroit techno,
poprzez deep house aż do pulsującego rocka w stylu The Killers czy The Bravery.
Napisał Stephen Fortner
Są prawdziwym syntezatorowym zespołem, który nigdy nie spoczywa na laurach.
Założyciele Andrew Fletcher, David Gahan i Martin Gore mają smykałkę do
technologii, która daje się we znaki gdy tylko dobiorą się do odpowiedniego
sprzętu, i kto mógłby zapomnieć mądrość jaką wygłosił Vince Clarke, starszy mąż
stanu syntezatorów, którego to wypowiedź określająca sekwencje midi jako kupę
gówna jest już sławna.
Ich słoność ku technologii analogowej nie uległa zmianie, ale co ważniejsze Ci
trzej koledzy z Basildon są na nowej płycie, pierwszej studyjnej od czasów
krążka "Exciter" z 2001 roku, o wiele bardziej zwartą i kreatywną grupą.
Frontman Gahan napisał trzy utwory podczas gdy stały dostarczyciel repertuaru,
Gore, napisał całą resztę. Tam gdzie "Exciter" był bardzo oszczędny, czysty,
nawet przesadnie, tam ten nowy album jak mówi producent "Ben Hillier, znany z
pracy z Blur, The Doves jak i innymi, "namalowany jest grubym pędzlem. Kiedy
robi się głośno to jest naprawdę głośno!".
Od syreny uderzającej nas przy starcie "A Pain That I'm Used To" (znacznie
przetworzony dźwięk Yamahy CS-5) po kołyszące, melodyjne "Precious",
elektroniczne dźwięki odwołują się do legendarnego albumu "Violator" znacznie
bardziej niż wszystko co DM nagrało od tamtej pory. Ktoś kto nigdy nie miał
okazji usłyszeć czegokolwiek Depeche Mode aż do teraz, mógłby pomyśleć, biorąc "Playing
the angel", że to debiut oburzająco utalentowanego i bezwstydnego, awangardowego
trio mającego zawładnąć całym światem.
Martin i Fletch rozmawiali z nami w Los Angeles, przygotowując się do wielkiego
tournee rozpoczynającego się w tym miesiącu. Po części dzięki grupie jednych z
najbardziej zażartych i oddanych fanów Depeche Mode ponownie zagrają na Madison
Square Garden i w Staples Center.
Zgodnie z ruchem wskazówek zegara od dolnego lewego rogu: Clavia Nord Lead 2,
Octave Plateau Voyetra-8, Akai MPC-2000 z wzmacniaczem Summit na wierzchu,
automat perkusyjny E-mu Emulator SP-1200, markowy Korg MS-20 z unikatowym
wzmacniaczem syntezatorowym 900PS. W tle widać stelaż z ARP 2600s.
Tak, wokalista David Gahan pali papierosa. W studiu. Powiedzielibyście mu aby
tego nie robił?
Nagrywanie "Playing the Angel" zaczynaliście w studiu Sound Desing w Santa
Barbarze, któro jego właściciel nazywa wylęgarnią" piosenek. Jak wygląda takie
proces wylęgania?
Martin Gore: Nie było pisania piosenek w studiu rozumianego samo przez
się, co może wydać się trochę dziwne gdy zespół wchodzi do studia aby nagrać
płytę.
Andrew Fletcher: Studio było wylęgarnią w takim sensie: Martin i Dave
przynieśli dema nagrane indywidualnie, po czym pracowaliśmy nad aranżacjami,
brzmieniem i całościową formą utworów. Próbowaliśmy wielu rozwiązań i pojedliśmy
wtedy wiele decyzji.
Martin Gore: W niektórych przypadkach nie odeszliśmy zbyt daleko od dema,
ale w większości utwory zaczęły żyć własnym życiem gdy przysiedliśmy nad nimi
razem, zachodząc bardzo daleko w stosunku do tego, od czego zaczynaliśmy. Ben
naprawdę popychał nas do przodu, przy każdym utworze. Mogliśmy naprawdę zboczyć
z drogi a on skierowywał nas na właściwy tor. Potrzebowaliśmy kogoś kto byłby
jak "szkolny dyrektor", trzymając nad wszystkim pieczę. Jeśli podejmował jakąś
decyzję to wcale się z nią początkowo nie zgadzaliśmy, próbowaliśmy zaufać jego
instynktowi.
Czy możecie uogólnić kierunek, w którym dzięki niemu poszliście?
Martin Gore: Pracował bardzo podobnie do Flood'a, i zupełnie inaczej niż
Mark Bell, który produkował naszą ostatnią płytę. Ben pracował z wieloma
wykonawcami, którzy nie mili z elektroniką nic wspólnego w przeciwieństwie do
nas, i nie wydawało nam się aby był z elektroniką obeznany. Nikt nawet nie
przypuszczał, że w studiu zjawi się z, powiedzmy, dwudziestoma markowymi
syntezatorami, bez przerwy szukając w Internecie kolejnych.
Andrew Fletcher: Robi także masę szumu, dosłownie biegając po całym
studiu, grzebiąc przy każdym sprzęcie jak szaleniec.
Martin Gore: Przez chwilę nie mieliśmy siły na pracę, więc jego zaraźliwy
entuzjazm w studiu był bardzo miłą rzeczą. Dodawał nam energii.
I to słychać. Nowa płyta brzmi znacznie ciężej niż "Exciter".
Andrew Fletcher: "Exciter" był bardziej posępny, dążył do cyfrowej
doskonałości, aby wszystko było na swoim miejscu. Tym razem używamy starych
syntezatorów!
Wasze studio także było zbudowane dość niekonwencjonalnie.
Martin Gore: Dysponowaliśmy trzema różnymi zestawami Pro Tools HD, każdy
dla jednego z nas. Nie używaliśmy tak dużo pokoju kontrolnego, traktowaliśmy go
jako kolejne miejsce pracy. Dave w nim śpiewał a ja z Andym siedzieliśmy w
pokoju nagraniowym w jednej z kabin.
Martin, stworzyłeś większość piosenek zespołu, czy przeważnie zaczynasz
komponowanie od pianina i gitary czy od syntezatorów i komputera?
Martin Gore: W przeszłości stosowałem wiele wzorców. Zawsze czułem, że
zaczynając przed komputerem możesz uzyskać tyle ciekawych brzmień i nastrojów,
przez które wydaje ci się że napisałeś naprawdę dobrą piosenkę. To moja złota
zasada, ale tym razem ją złamałem i zacząłem od syntezatorów. Musiałem tylko być
naprawdę ostrożny.
Czy jest taki utwór, w którym choć pojedynczy szczegół nie został w ogóle
zmieniony?
Martin Gore: Główny klawiszowy motyw przewijający się przez "Precious"
obecny w demie przetrwał nietknięty do wersji albumowej.
Zaskoczył mnie analogowy bas pobrzmiewający w intro do "A Pain That I'm Used
To". To klasyczne brzmienie Depeche Mode.
Martin Gore: To była jedna z najtrudniejszych rzeczy do nagrania.
Andrew Fletcher: Historia tego utworu zaczęła się w Santa Barbarze.
Przeszedł on przez wiele etapów. Zaczynaliśmy od prostego szkicu - syrena na
początku, potem pulsująca linia basowa, po której wchodził wokal Dave z pierwszą
linią zwrotki - rytm nigdy nie wychodził tak jak powinien. Ale z drugiej strony
być może był to album, z którego nagraniem mieliśmy najmniej problemów inny niż
"Speak and spell", któro zarejestrowaliśmy w trzy tygodnie ponieważ wszystko
odgrywaliśmy na żywo.
Masa zespołów, z którymi rozmawiałem wymienia was jako główną inspirację.
Powiedzmy, że spotykacie nowego wykonawcę, który kopiuje wasz styl. Co
dalibyście mu do posłuchania aby się rozwijał?
Andrew Fletcher: Kraftwerk. Jest jeszcze tylu innych wykonawców. Widzisz,
byliśmy najbardziej wrażliwi i bezkrytyczni gdy trwała era punka i glam rocka, z
których w takiej samej części się wywodzimy jak z "elektro". To naprawdę
wpłynęło na naszą wartość i estetykę.
Czy mógłbyś opisać to dokładniej?
Andrew Fletcher: Z glam rocka mamy zamiłowanie do grania na żywo. Lubimy też
nieco się przebierać (śmiech). Nie mam nic przeciwko zespołom pokazującym się w
jeansach i podkoszulkach, ale my zawsze chcieliśmy dawać ludziom show. Drugą
rzeczą, popychającą nas do stworzenia zespołu to główne założenie punku - nie
chodziło w nim wyłącznie o techniczne umiejętności. Wystarczyło że miałeś dobre
pomysły i nastawienie. To jeden z powodów, dzięki któremu weszliśmy do Mute
Records. Po trzecie, inspirowały nas takie zespoły jak Kraftwerk i bardzo
wczesne Human League, ponieważ szczerze mówiąc keyboardy były o wiele ciekawsze
niż gitary!
Czy możecie powiedzieć jaki wpływ miała na waszą muzykę rewolucja
technologiczna, jaka dokonała się przez minione 25 lat? Czy zmieniła cały proces
twórczy, czy też pozostawiła te same wyzwania przenosząc je jedynie na monitor
komputera?
Martin Gore: Znacznie łatwiej przewozi się wszystko podczas trasy!
(śmiech) Mówiąc poważne pomyśl jak było z gitarzystami we wczesnych latach
osiemdziesiątych. Do każdego brzmienia potrzebowałeś innego sprzętu, osobnego
wyposażenia wymagał bas. Dla porównania, moglibyśmy wziąć cztery czy pięć
walizek z syntezatorami, wsiąść do pociągu i podłączyć je w klubie.
Andrew Fletcher: W naszych początkach dopiero zaczynała się era cyfrowych
syntezatorów, najpierw Emulator, potem Synclavier. Z każdym albumem świadomie
podążaliśmy za najnowszymi technologiami. Mieliśmy zasadę nigdy nie używać tego
samego dźwięku po raz drugi. Ponadto, nie używaliśmy gitary, chyba że tak ją
przetworzyliśmy że brzmiała jakby wyszła spod klawiszy. I tak było cały czas,
och, dopóki nie nadszedł "Violator" i Flood powiedział "Chłopaki, to po prostu
staje się zbyt szalone".
Mimo wszystko czy nie mieliście zawsze zamiarów prezentowania się przed
światem jako "syntezatorowy zespół"?
Andrew Fletcher: A nawet więcej. Byliśmy pełnoprawnymi krzyżowcami. W latach
osiemdziesiątych spotkaliśmy się z licznymi oporami w mediach i w przemyśle
muzycznym ogólnie mówiąc, co tylko jeszcze bardziej na nas działało, ponieważ w
muzyce elektronicznej widzieliśmy przyszłość.
To czysta ironia, bo dzisiejsza prasa postrzega lata osiemdziesiąte jako
złotą erę elektronicznego popu. Nowe rzeczy nazywane są "retro" ponieważ używają
syntezatorów, nie wspominając o glam rockowym wizerunku, zupełnie nie podobnym
do muzyki grunge, która królowała w latach dziewięćdziesiątych. Może wygraliście
swoją krucjatę.
Andrew Fletcher: To bardzo ironiczne. Wtedy czuliśmy że to, co robimy
jest całkiem obce, jednak gdy zaczęliśmy koncertować w Ameryce to chyba jako
pierwszy syntezatorowy zespół wypełniliśmy tam naprawdę duże hale. Było to
niespotykane.
Technologia ułatwiając proces twórczy umożliwiła jednocześnie dzielenie się
muzyką i jej ściąganie z Internetu, czasem za darmo. Jak wam się to podoba?
Martin Gore: Przemysł muzyczny był przez ostatnie dziesięć lat bardzo
leniwy, za co można winić właśnie taki stan rzeczy. Nawet "Precious" wyciekło.
Jakiś facet włamał się na serwer wytwórni i ściągnął wersję z blue-screen'a z
całym utworem w podkładzie!
Andrew Fletcher: To dość ciężka sprawa dla takiego zespołu jak nasz,
ponieważ mieliśmy już ustalony cały kalendarz promocji, daty wydania i całą
resztę a piractwo to wszystko rozwaliło. Z drugiej strony, mam własną wytwórnię
i pierwszy zespół, z którym podpisałem kontrakt zyskuje rozgłos dzięki dość
luźnemu podejściu do tego aby ludzie kopiowali ich utwory, dzieląc się nimi
między sobą. Jak widać jest to jednocześnie i dobre i złe.
Co było najmilszą niespodzianką podczas prac nad najnowszym albumem?
Andrew Fletcher: Czynienie postępów w rozsądnym tempie! (śmiech)
Alternatywne spojrzenie na zestaw syntezatorów pokazujące taki sprzęt jak Roland
Juno-106, sekwenser krokowy Korg SQ-10 obok MS-20 oraz coś co wygląda jak pedał
z wzmacniacza Leslie. Syntezatory przepuszczone przez Leslie? "Ci faceci są po
prostu mistrzami w p*****eniu dźwięku. W dobrym tego słowa znaczeniu". Takie
wyposażenie zapewnił właściciel studia Dom Camardella.
Produkcja "Playing the Angel"
Członkowie DM tak dobrze wypowiadali się o Benie Hillierze że ten artykuł nie
byłby pełny bez jego wkładu. Uprzejmie zaserwował nam rundę po procesie
nagraniowym płyty, ujawniając tajemnice albumu i jego wyróżniającego się
brzmienia.
Pierwszy raz pracowałeś s DM. Co różniło to zadanie od innych projektów?
Ben Hillier: Po pierwsze, zwykle produkuję płyty zespołów, które używają
prawdziwej perkusji i basu, jako że byłem całkiem nieźle obeznany w
syntezatorach naturalnie korzystali z ich dobroci. Nie chciałem tak naprawdę
mieć zbyt wielu partii żywej perkusji, chcąc skłonić się ku ich dorobkowi i
tworzyć partie rytmiczne za pomocą klawiszy. Drugą dużą różnicą były syntezatory
analogowe. Nagrywaliśmy wiele ścieżek na żywo, układając z nich potem gotowe
partie sampli, które wykorzystaliśmy przy budowie struktury utworów.
W którym miejscu można najwyraźniej usłyszeć efekt pracy trzech sztuk ARP
2600s?
Ben Hillier: Perkusję słychać w "I Want It All", obok dźwięków z 1601
przepuszczonych przez filtry i powłoki. Jest jeszcze ten złowieszczy bas
rozpoczynający "The Sinner In Me", przy którym także użyliśmy 2600s.
"John The Revelator" ma na początku i na końcu różne, wysokie, nie poukładane
dźwięki.
Ben Hillier: Słychać tam VCS-3 symulowane przed Reaktor, połączone z
takim fajnym dzwonkiem, który Martin wydobył ze swojego Nord Lead 2. Inne
oprogramowanie, którego efekt działania słychać w wielu miejscach to ich Pro-53
oraz TimeWARP 2600.
Widziałem w studiu także prawdziwe VSC-3. Jakie są korzyści z posiadania
oryginalnego sprzętu jak i jego programowej imitacji?
Ben Hillier: Bez wątpliwości emulatorom bardzo blisko do pierwowzorów.
Emulator 2600 idzie z klawiszy a nie z sekwencera
krokowego. Prawdziwe VCS-3 było wykorzystywane do przetwarzania innych dźwięków,
ponieważ każde przeniesienie midi na cv psuło wszystko lub nie wychodziło tak
jak trzeba, proste podłączenie było najlepszym rozwiązaniem przy tworzeniu
bieżącej linii.
Kiedy pojawił się Voyetra-8?
Ben Hillier: Był obecny przez cały czas. Co za syntezator, równie
wypasiony co niestabilny! Tak właściwie to on odpowiada za końcówkę "A Pain That
I'm Used To".
Co było najbardziej nieoczekiwaną rzeczą, jaką zrobiłeś?
Ben Hillier: Nasze podejście do przepuszczenia przez elektronikę dźwięków
akustycznych. Na przykład, Martin gra na gitarze
przepuszczonej przez syntezator, ale w pokoju obok mamy jeszcze dwa lub trzy
syntezatory przechodzące przez różne wzmacnacze, z różnymi mikrofonami a
wszystko po to byśmy mogli to wymieszać podczas miksowania. Łapałem także różne
dźwięki z powietrza za pomocą taniego mikrofonu podpiętego do mojego laptopa,
obrabiające je w Ablenton Live, który ma to niewyraźne, rozmyte brzmienie. Tym
sposobem udało nam się uchwycić naprawdę atmosferyczne brzmienie.
Cóż jest lepszego niż użycie klasycznego ARP 2600 do nagrywania płyty? A co
powiedzielibyście na trzy takie z dołączonym analogowym sekwenserem model 1601
na samej górze? Po lewej widoczna jest Voyera-8, powyżej wymęczony Minimoog;
klawisze Voyetry ustawione są pod kątem prostym. "2600 to największy automat
perkusyjny" entuzjastycznie komentuje producent Ben
Hillier "często używaliśmy jednego dla stopy perkusyjnej, drugiego dla werbla i
trzeciego dla wszelkich talerzy."
Wskazówki DM przy komponowaniu
Jeśli kiedykolwiek zabrzmiał Ci w głowie najwspanialszy riff i straciłeś go
zastanawiając się na jakim syntezatorze brzmiałby
najlepiej, nie bądź z tego powodu przygnębiony. Nawet Depeche Mode boryka się z
takimi problemami, jak wyjaśnia Gore. "Mieliśmy w studiu tyle syntezatorów i
razem z Pro Tools wystarczająco ścieżek na każdy z nich. Więc można było nagrać
jedną rzecz na 500 różnych sposobów i mieć potem to pod jednym przyciskiem. Ale
to może przerazić." Fletch dodaje "Musisz niemal na siłę dokonać wyboru aby
potem nie kręcić się tylko w kółko."
"Elektroniczni wykonawcy nie muszą trzymać się tego porządku, który każe
zaczynać nagrania od partii rytmicznej i basu, potem dodania gitary i tak dalej"
mówi Ben Hillier, "Tym samym trudniej to wszystko zorganizować. Technologia
sprawia że łatwiej jest uzyskać coś już w połowie drogi, wkurzyć się, potem
rzucić wszystko i zacząć z zupełnie innym pomysłem. Ale nie róbcie tak. Wróćcie
do momentu, w którym to co stworzyliście moglibyście nazwać co najmniej
ukończonym szkicem, nawet jeśli nie to się wam najbardziej podobało, potem
popracujcie nad tym w kontekście całego projektu."
Ben także poleca analogowe syntezatory, a przynajmniej ich emulatory, aby w
ogóle rozwinąć swoje pomysły. "Z nowoczesnym oprogramowaniem midi zaczynasz od
zera. Z krokowym sekwencerem otrzymujesz coś co już ma jakieś brzmienie, poprzez
moc uderzeń, zmień to. Ale wiele z powstałych przypadkowych dźwięków będzie
brzmiało całkiem nieźle, możesz je zatrzymać."
Martin Gore układający melodię na przeciwko EMS VCS-3, syntezatora, który stał
się sławny za sprawą "On the Run" z albumu Pink Floyd "Dark Side of the Moon".
Największy sprzętowy koszmar jaki przytrafił się DM
Martin Gore: Syntezatory PPG Wave nie były znane z niezawodności, więc
można sobie tylko wyobrazić jak niestabilny był prototyp. Właśnie taki mieliśmy
w 1982 roku podczas koncertu w Niemczech. Dowiedzieliśmy się że wśród
publiczności są członkowie Kraftwerk, więc byliśmy niezwykle podekscytowani. I
oczywiście PPG nawalił - totalna katastrofa - ledwo udało nam się wydobyć z
niego jakikolwiek dźwięk! Wyobraź sobie jak twoi idole przychodzą na twój
koncert i jeden z twoich najważniejszych syntezatorów się psuje. Czysty koszmar.
Co w tej chwili gości w waszych odtwarzaczach CD?
Andrew Fletcher: Cóż, w tej chwili mam tylko czas na przedzieranie się
przez różne mixy singla "Precious". Nie posiadam iPod'a. Czy mam prawo być z
tego dumny?
Martin Gore: Ostatnio miałem wielką przyjemność słuchać sześciopłytowego
zestawu tradycyjnej, gospelowej muzyki, zatytułowanego "Goodbye Babylon", który
był po prostu fenomenalny. "John The Revelator" jest silnie inspirowany starym,
gospelowym utworem mówiącym o autorze Apokalipsy, ale tekst naszego utworu
podchodzi do tego inaczej, "Armageddon? Nie, dziękuję".
|