|
ARCHIWUM - WYWIADY
|
Nowy poczÄ…tek - Rozmowa z Dave'em Gahanem
Tylko Rock (5/2001)
|
|
Rozmawiał Wiesław Weiss
Najpierw biegiem do studia firmy Mute na Harrow Road, żeby choć raz
posłuchać płyty. Nowej płyty Depeche Mode, zatytułowanej Exciter. Jeszcze wtedy,
na początku marca, nie wydanej. A potem taksówką do Home House na Portman Square,
na wyznaczone spotkanie z Dave'em Gahanem. Artysta ma się dopiero pojawić.
Dziewczyna z Mute proponuje, żebym poczekał na niego w saloniku w drugim
piętrze, gdzie będzie dziś udzielał wywiadów. Prowadzi mnie do windy. Jedynej
windy w budynku, którą trzeba dopiero ściągnąć na dół. Rozmawiamy o czymś
nieistotnym, gdy nagle obok nas staje człowiek w czerni. Elegancki, starannie
wygolony, uśmiechnięty. Dave Gahan. To ten sam facet, którego eksperymenty z
narkotykami pchnęły nie tak dawno na próg śmierci? Cześć - mówię. Cześć -
odpowiada. Jakbyśmy się znali od zawsze. Za chwilę winda zjedzie na dół.
Dziewczyna w Mute wierci się niecierpliwie. Dave, wybraniec bogów, będzie się
tłoczył w ciasnej windzie z nią i jakimś dziennikarzem z Polski? Nie, nie może
do tego dopuścić. Wskazuje mnie palcem i wydaje krótką komendę: Ty za mną! Na
razie - rzucam do Dave'a i ruszam za przewodniczką. Dave głupieje. A co ze mną?
- woła. Idę z wami! I rusza potulnie krok za mną. Jakby i on był tylko zwykłym
zjadaczem chleba podążającym na spotkanie z ukrytą gdzieś za kotarami
eleganckiego saloniku na piętrze supergwiazdą. Wymieniamy na schodach kilka
słów. Dziewczyna z Mute wydaje się zdezorientowana. A ja wiem, że zrobię za
chwilÄ™ fajny wywiad. Z facetem w czerni. Eleganckim, starannie wygolonym,
uśmiechniętym. Nie mającym już nic wspólnego z gościem, który jeszcze nie tak
dawno na własne życzenie stanął na progu śmierci...
TYLKO ROCK: W jednym z ostatnich wywiadów wyznałeś, że podczas ostatniej trasy
Depeche Mode miałeś poważne wątpliwości, czy warto to jeszcze ciągnąć...
DAVE: Takie myśli zaczęły nachodzić mnie dużo wcześniej, jeszcze przed ostatnią
trasą, zanim ruszyliśmy w drogę. Podczas pracy nad płytą "Ultra", już w trójkę,
bez Alana (Wildera - przyp. WW), który odszedł wcześniej, stało się dla mnie
jasne, że musimy znaleźć kogoś, kto potrafi nas jako muzyków pobudzić, wycisnąć
z nas to co najlepsze. Możliwości wzajemnego inspirowania się wewnątrz zespołu
są już dziś bowiem niewielkie. Zwłaszcza że tylko Martin (Gore - przyp. WW) i ja
jesteśmy zaangażowani w proces twórczy. Wcześniej było nas trzech, bo i Alan
miał wkład w muzykę. Tak więc stało się dla mnie jasne, że musimy wprowadzić na
pokład kogoś z zewnątrz, a także, iż tej osobie przypadnie całkiem znacząca
rola. Na szczęście znaleźliśmy kogoś takiego - Marka Bella (producenta płyty
Exciter - przyp. WW). I współpraca z nim ułożyła się wspaniale. Ale zanim to
nastąpiło, nie byłem pewien, jaka przyszłość czeka Depeche Mode. Brałem pod
uwagę taką możliwość, że trasa promująca "Ultrę" będzie ostatnią. I powiem ci,
że myślałem o tym ze spokojem. Uważałem, że to tournée byłoby całkiem niezłym
finałem historii Depeche Mode. Wróciłem do niego do domu z poczuciem szczęścia i
spełnienia. Nie oczekiwałem dalszego ciągu. Zwłaszcza że od tamtego momentu
minął blisko rok, zanim Martin przystąpił do pracy nad nowymi utworami. I
szczerze mówiąc, wszystko wskazywało na to, że się wypalił. Nie miał nowych
pomysłów. Chociaż właściwie cofam to, co powiedziałem. Miał jakieś pomysły, ale
brakowało mu motywacji do pracy. Zasugerowaliśmy mu wówczas znalezienie kogoś,
kto potrafiłby wydobyć z niego owe pomysły. Martin pod naszym wpływem zwrócił
się do swojego kumpla Paula Freegarda, który z kolei ściągnął jeszcze jednego
gościa, Garetha Jonesa. Obaj zjechali z całym sprzętem do jego domowego studia.
I dopiero ów fakt zmotywował Martina do tego, by tak naprawdę usiąść przy
fortepianie, sięgnąć po gitarę i zacząć komponować. Miał bowiem na karku dwóch
facetów, czekających niecierpliwie na muzykę, którą mogliby wziąć na warsztat.
Ale zanim to nastąpiło, minęło tyle czasu, że ja sam gdzieś na początku 1999
roku zacząłem tworzyć piosenki. Usiadłem w Nowym Jorku z przyjacielem, który
jest muzykiem, gra na gitarze i wiolonczeli. I zacząłem z nim pracować nad
materiałem na płytę. Doświadczenie to było źródłem ogromnego szczęścia, bo
dzięki niemu odkryłem, że sam mam mnóstwo pomysłów i jestem w stanie napisać dla
siebie repertuar. Tak się w to wciągnąłem, że cały rok zleciał mi na tworzeniu.
I nagle, w końcu 1999, zadzwonił Martin. Powiedział, że skomponował trochę
piosenek i nagrał je już w wersjach demo. Poleciałem więc do Londynu, usiadłem u
niego w domu i zacząłem słuchać, a następnie dograłem na próbę partie wokalne do
dwóch czy trzech kawałków. Wypadło na tyle interesująco, bym uznał, że jest
szansa na nagranie kolejnej płyty Depeche Mode. Zaczęliśmy zastanawiać się, kogo
chcielibyśmy zaprosić do współpracy. No i Daniel (Miller - przyp. WW) podsunął
pomysł zaproszenia Marka Bella. Zapoznaliśmy się z jego dokonaniami, zwłaszcza z
płytami Björk, nagranymi przy jego pomocy. I zdaliśmy sobie sprawę, jak wielki
był wkład Marka w muzykę Björk. Jej albumy to właściwie ich wspólne dzieła. To
nam wystarczyło. No i w styczniu 2000 roku zaczęliśmy z Markiem pracować nad
płytą, która otrzymała tytuł "Exciter" i którą już znasz.
TYLKO ROCK: Co stało się z piosenkami, które stworzyłeś w Nowym Jorku?
DAVE: Mam już tego tyle, że w każdej chwili mogę nagrać album...
TYLKO ROCK: Album solowy?
DAVE: Owszem. Chcę go nagrać, gdy tylko trasa Depeche Mode dobiegnie końca. Nie
mam zamiaru czekać kolejne trzy lata na nowe piosenki do zaśpiewania (śmiech).
Za bardzo kocham muzykę. A poza tym najwyższy już czas zrobić coś własnego,
pokazać trochę więcej siebie.
TYLKO ROCK: Wróćmy do momentu, kiedy Martin po raz pierwszy puścił ci próbne
wersje piosenek przeznaczonych na album "Exciter". Jak zareagowałeś?
DAVE: Pamiętam, że zanim jeszcze poleciałem do Londynu, Martin puścił mi trzy
kawałki przez telefon: "Dream On", "Dead Of Night" i bodajże "Shine". Tak, na
pewno "Shine"! I właśnie ten utwór wydał mi się czymś szczególnie ekscytującym.
Pomyślałem wtedy: "To coś, z czym naprawdę mogę zrobić coś fajnego, do czego
mogę dodać coś od siebie". Dzięki "Shine" praca nad materiałem Depeche Mode
znowu objawiła mi się jako coś fascynującego. A nie bez znaczenia był fakt, że i
Martin mówił o swoich nowych kompozycjach z ekscytacją. Kiedy pytał, co o nich
sądzę, w jego głosie czułem podniecenie. To dawało gwarancję, że praca nad płytą
będzie czymś interesującym. Najważniejsze dla mnie było jednak to, czy utwory,
które powstały, dawały szansę dodania czegoś od siebie. Uznałem, że tak. Dlatego
zdecydowałem się wziąć w tym udział. Gdybym stwierdził, że nowa muzyka Martina
nie jest dla mnie wyzwaniem i gdyby Martin nie zgodził się na zaproszenie do
współpracy kogoś nowego, nie poleciałbym do Londynu. Po co? Tylko po to, by dać
głos w kolejnych nagraniach Depeche Mode? To, co usłyszałem, było jednak na tyle
ciekawe, że zgodziłem się zaśpiewać na tej płycie. A gdy w studiu pojawił się
Mark Bell, nie ulegało wątpliwości, że dzięki jego wkładowi muzyka Depeche Mode
zyska zupełnie nowy wymiar, co uczyniło sesję jeszcze bardziej ekscytującą. Mark
jest we wszystkim, co robi, tak twórczy, że nawet obserwowanie go podczas pracy
jest doświadczeniem niezwykle inspirującym. Dzięki temu przystąpiłem do nagrań
pełen chęci eksperymentowania. Mark szybko to dostrzegł i na każdym kroku
ośmielał mnie, bym starał się dać podczas tej sesji jak najwięcej z siebie.
Zaproponował też, bym brał udział we wszystkich fazach pracy nad utworem -
nagrywał partie wokalne do kolejnych wersji, a nie tylko dodawał głos na samym
końcu, kiedy niewiele już można zmienić. Czasem śpiewałem do podkładów, które
stanowiły dopiero zalążek kompozycji - na tym etapie wokalista ma jeszcze
całkowitą swobodę eksperymentowania, może próbować różnych rzeczy. Dzięki temu
mogłem nadać kompozycji zupełnie inny nastrój niż ten, który sugerowało demo
Martina. Kilkakrotnie tak właśnie było. Nagrywałem partię wokalną na płytę i
dawałem ją Markowi, który łączył ją z podkładem, sprawdzał, jak to się
przegryza, ewentualnie proponował jakieś zmiany. To było naprawdę fajne
doświadczenie.
TYLKO ROCK: Powiedziałeś niedawno, że te nowe piosenki Depeche Mode są bliższe
twojemu sercu niż wszystkie inne z przeszłości. Co o tym zdecydowało?
DAVE: To nie o piosenki chodzi. Powiedziałbym raczej, że ja sam jestem dziś
bliższy mojemu sercu, że jestem bardziej sobą niż kiedykolwiek. I naprawdę
dobrze mi z tym.
TYLKO ROCK: SkÄ…d to uczucie?
DAVE: Czy ja wiem? Po latach szamotaniny, zmagań z samym sobą, ucieczki w
narkotyki, odnalazłem spokój ducha. Pogodziłem się z samym sobą. Nabrałem
pewności siebie. Zyskałem przekonanie, że mam wiele do zaoferowania światu.
TYLKO ROCK: Powiedz w takim razie, które piosenki na "Exciter" są ci bliższe niż
inne.
DAVE: "When The Body Speaks" i "Goodnight Lovers".
TYLKO ROCK: Dlaczego właśnie te?
DAVE: Po prostu je czuję. Emocje, które są w ich melodiach, przemawiają do mnie.
Znaczą coś dla mnie. Nie do końca wiem, co to jest, ale czuję się z nimi
zwiÄ…zany.
TYLKO ROCK: Teksty wszystkich utworów Depeche Mode pisał Martin, ale to ty je
śpiewasz. Takie piosenki, jak właśnie "When The Body Speaks", ale też "The
Sweetest Condition" czy "The Dead Of Night" wydają się wyznaniami człowieka,
który stał się niewolnikiem własnego pożądania. Jak wiele z ciebie jest w tych
utworach?
DAVE: W tekstach?
TYLKO ROCK: Tak.
DAVE: Wiesz, ja niekoniecznie inspiruję się tym, co mówią słowa piosenki, a
raczej poddaję się emocjom, które są w samej muzyce, w melodii. Przestałem
dociekać, o czym mówi tekst i jak go zinterpretować. Przestałem za wszelką cenę
starać się wyrazić to, co napisał Martin. Poddaję się nastrojowi muzyki i
śpiewam. Dzięki temu jestem bardziej naturalny. A piosenki, które wymieniłem,
"When The Body Speaks" i "Goodnight Lovers", sÄ… najlepszym na to dowodem.
TYLKO ROCK: Andy Fletcher jest tak bardzo zadowolony z płyty "Exciter", że
nazwał ją nowym początkiem...
DAVE: I we mnie rozwinęło się podczas tej sesji coś... Coś i n n e g o. Chodzi
mi o stan umysłu. Wyciszenie, uspokojenie. Stan łaski, jakiego nigdy wcześniej
nie zaznałem. Zamiast myśli o przyszłości skupienie się na chwili. Przeżywanie
każdego momentu tak intensywne, że umożliwiające danie z siebie tego, co
rzeczywiście najlepsze...
TYLKO ROCK: Czy coś zaskoczyło cię podczas tej sesji?
DAVE: Nie, tego bym nie powiedział. Chociaż właściwie... Największym
zaskoczeniem byłem ja sam. Czymś zaskakującym było to, jak wiele mogę zrobić ze
swoim głosem, jeśli tylko przestanę się wysilać.
TYLKO ROCK: Jak myślisz, w jakim stopniu muzyka Depeche Mode zmieniła się na
przestrzeni lat?
DAVE: Nie zmieniła się aż tak bardzo. Nie zmieniły się specjalnie metody naszej
pracy. W moim przypadku najbardziej zmieniło się to, że dziś odczuwam dużo
większą niż dawniej potrzebę stymulacji przez innych muzyków. Dużą frajdę
sprawia mi zwłaszcza współpraca z ludźmi z zewnątrz, z nieznajomymi. Ale tylko
czasami zapraszamy do studia kogoś ze składu Depeche Mode. Co prawda gdy
decydujemy siÄ™ na zremiksowanie tego czy innego nagrania, zazwyczaj powierzamy
to zadanie osobom, których zupełnie nie znamy. Dajemy im taśmę i mówimy:
"Pokażcie, co potraficie". Ale na sesje Depeche Mode obcy zwykle nie mają
wstępu. Próba ściągnięcia do studia kogoś z zewnątrz ciągle natrafia na opór.
Ale właśnie podczas pracy nad "Exciter" Martin i ja w większym stopniu niż
kiedykolwiek uświadomiliśmy sobie, że zamiast kisić się we własnym gronie lepiej
zaprosić kogoś, kto może wzbogacić naszą muzykę, dodać do niej coś świeżego.
Chociaż w dalszym ciągu to Martin jest twórcą całej muzyki, ktoś z boku -
dotyczy to także mnie - może tchnąć w nią energię, która sprawi, że powstanie
coś zupełnie innego.
TYLKO ROCK: Z tego, co wiem, to z twojej inicjatywy muzyka Depeche Mode uległa
na przestrzeni lat wzbogaceniu o brzmienia takich instrumentów, jak gitara czy
perkusja.
DAVE: Rzeczywiście, naciskałem na to bardziej niż reszta. Uważam, że gdybym nie
walczył do upadłego o takie rzeczy, jak dodanie brzmień gitary czy bębnów,
nawiązanie współpracy z ludźmi spoza zespołu czy zwrócenie się ku rytmom, jakich
wcześniej nie stosowaliśmy, nadal robilibyśmy muzykę programowaną i praca w
studiu stałaby się czymś bezgranicznie nudnym. Nasze nagrania byłyby tak
perfekcyjne, że można by zwymiotować. Życie nie jest perfekcyjne. Gdy śpiewam,
chcę, by mój głos wyrażał także niedoskonałość mojej osoby, mojego istnienia.
Oczywiście robię wszystko, by wyśpiewać nuty jak najlepiej, jak najczyściej, ale
bez przesady, by nagranie nie było zbyt wysterylizowane, zbyt dopieszczone.
Muzyka w dzisiejszych czasach naprawdę potrzebuje odrobiny niedoskonałości. A
muzyki elektronicznej dotyczy to w szczególności. Większość muzyki
elektronicznej, jaka powstaje dziÅ›, jest pozbawiona pierwiastka ludzkiego. To
muzyka mechaniczna, tworzona przez maszyny. Nie ma w niej elementu walki, który
pojawia się zawsze tam, gdzie dochodzi do zmagań ludzkiego ciała z instrumentem.
Moje szczęście polega na tym, że moim instrumentem jest głos. I słuchacz czuje
wysiłek, jaki muszę pokonać, aby wydobyć go z siebie, wyrwać z głębi trzewi. Nie
wiem, może Martin czuje to samo, gdy udaje mu się uzyskać jakieś interesujące
brzmienia elektroniczne. Nie mnie to osądzać. Dla mnie w każdym razie w muzyce
opartej wyłącznie na dźwiękach elektronicznych tego elementu walki nie ma.
Czasem zdarza się, że i brzmienia elektroniczne tworzą fajny klimat. Nie
potrzeba do tego gitary czy perkusji. Ale kiedy wszystko od poczÄ…tku jest
elektroniczne, kiedy wszystko gra jak w zegarku, kiedy wszystko gra jak w
zegarku, kiedy wszystko jest perfekcyjne, nawet mój głos - taka muzyka zupełnie
mnie nie bierze.
TYLKO ROCK: Która płyta Depeche Mode z przeszłości jest ci dziś najbliższa?
DAVE: "Songs Of Faith And Devotion".
TYLKO ROCK: Dlaczego właśnie ta?
DAVE: Bo podczas pracy nad niÄ…, a konkretnie nad utworem "Condemnation", po raz
pierwszy zdałem sobie sprawę z mocy mojego głosu, z tego, jak wiele mogę z nim
zrobić. I nie chodzi mi o sam sposób śpiewania, a o emocje, uczucia skumulowane
gdzieś w człowieku i domagające się, by je wydobyto na zewnątrz. Właśnie w
"Condemnation" mi się to udało. Utwór ten pozwolił mi wyrazić całą rozpacz, jaką
wówczas odczuwałem, pokazać udrękę istnienia. A mój sukces polegał na tym, że ów
męczennik, który objawił się światu w "Condemnation", okazał się o wiele
bardziej wyrazistą osobowością niż ja sam.
TYLKO ROCK: A którą płytę grupy uważasz za najgorszą?
DAVE: Którąś z pierwszego okresu działalności. Wszystkie albumy od "Black
Celebration" są mi bliskie jako świadectwa przemian i rozwoju grupy. Najgorsze
nasze dzieło to prawdopodobnie "A Broken Frame". W każdym razie najmniej spójne.
Słuchając go ma się wrażenie, że zupełnie wówczas nie wiedzieliśmy, o co nam
chodzi. Nic nie wiąże tych utworów w całość, nie ma w nich wspólnej myśli
muzycznej.
TYLKO ROCK: Depeche Mode to ty, Martin Gore i Andy Fletcher. Tworzycie zespół od
wielu lat. Jak bliscy sobie jesteście?
DAVE: Nie jesteśmy sobie bardzo bliscy. Zresztą ja z nikim nie jestem naprawdę
blisko. I w porządku. W ostatnim czasie pogodziłem się z tym. Nie jestem
człowiekiem samotnym, nie czuję się samotny. Owszem, brak mi rodziny, tęsknię za
moimi dziećmi. Ale jeśli chodzi o przesiadywanie z kumplami w pubie przy kuflu
piwa, to jest to najbardziej nudne zajęcie, jakie mogę sobie wyobrazić. Martin i
Fletch uwielbiają tak właśnie spędzać czas. Świetnie się wtedy bawią. Mnie to
już nie bawi. Zresztą nigdy mnie nie bawiło.
TYLKO ROCK: Co ciÄ™ w takim razie bawi?
DAVE: Robienie rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłem. Wystawianie się na
próby. Wystawianie swojego ciała na próby. Eksperymentowanie z czymś nowym. To
zbyt łatwe, a w moim przypadku także niebezpieczne robić coś, co robiłem
wielokrotnie (to zapewne aluzja do narkotycznej przeszłości Dave'a - przyp. WW).
A poza tym bawić się na rozkaz - pójść do pubu i upić się, bo większość
twierdzi, że na tym właśnie polega świetna zabawa - to nie dla mnie.
TYLKO ROCK: Czy zawsze byliście sobie obcy? Czy może w początkach działalności
Depeche Mode łączyła was jednak przyjaźń?
DAVE: Przez pierwsze pięć lat byliśmy sobie dość bliscy. Kiedy ciągle jeszcze
musieliśmy walczyć o to, by zechciano nas wysłuchać, kiedy musieliśmy udowodnić
światu, na co nas stać. Ale to minęło. Dziś nie mam już uczucia, że muszę
komukolwiek coś udowodnić. Jak już mówiłem, żyję dziś w harmonii z samym sobą. I
jest mi z tym dobrze. No a poza tym wszystkie te wielkie sukcesy, jakie
odnieśliśmy w przeszłości, dały mi poczucie całkowitej wolności - robię dziś
tylko to, na co naprawdÄ™ mam ochotÄ™. A wracajÄ…c do pytania o to, jak bliscy
sobie jesteśmy - nadal chcę pracować z Martinem. I wierzę, że nadal będziemy
kontynuować tę naszą wspólną przygodę, zapraszając do współpracy coraz to nowych
ludzi. Nadal myślę o przyszłości Depeche Mode i o muzyce, którą możemy jeszcze
razem stworzyć, z ekscytacją, bo po pierwsze w moim odczuciu jestem wraz z
Martinem - w sensie muzycznym - opoką tego zespołu, a po drugie uważam, że
zarówno jego, jak i mnie, stać jeszcze na bardzo wiele. Na pewno jednak rzucę
to, jeśli okaże się, że zespół zacznie się powtarzać, bo to, co robił w
przeszłości, zapewniło mu sukces. Nie znaczy to, że uważam, iż za każdym razem
trzeba się za wszelką cenę zmieniać, proponować coś zupełnie nowego. Wcale nie.
Chętnie na przykład będę znowu nagrywał z Markiem Bellem, sam, z Depeche Mode
czy w jakiejkolwiek innej konfiguracji, bo odpowiada mi klimat współpracy z nim,
bo jego pomysły muzyczne uważam za bardzo interesujące. Na pewno jednak nigdy
nie zrobię czegoś, na co nie będę miał ochoty. Zdaję sobie sprawę, że powinienem
dziękować losowi za to, że mogę przyjąć taką postawę. Sukces Depeche Mode
zapewnia bowiem dość uprzywilejowaną pozycję. Ale mogę zapewnić, że nie spocznę
na laurach i nie będę jedynie odcinał kuponów od pozycji, jaką zapewniła mi rola
wokalisty Depeche Mode. Odnieśliśmy co prawda taki sukces, że moglibyśmy nie
robić już nic więcej. Ale ja wolę myśleć o sukcesie w innych kategoriach -
cieszyć się tym, że dał nam wolność tworzenia muzyki, jaka jest nam naprawdę
bliska. I mam nadzieję, że nie przestaniemy traktować wspólnej twórczości jako
wyzwania i nie przestaniemy się doskonalić jako muzycy. Martin bez wątpienia
tworząc dla Depeche Mode cały czas się rozwija. W tym sensie jest ciągle moim
nauczycielem.
TYLKO ROCK: Wspomniałeś o sukcesie, jaki odniosłeś z Depeche Mode. Czy sukces
objawił ci się kiedykolwiek jako siła destrukcyjna?
DAVE: Ego to potężna siła. Czy wiesz, jak rozwijają te trzy literki? "Edging God
Out" (nie podejmuję się zgrabnie tego przetłumaczyć, chodzi w każdym razie o
wyniesienie się ponad Boga - przyp. WW). W przeszłości nie zabrakło osób, które
postarały się, bym uwierzył w prawdziwość tych słów. Bym odniósł je do siebie.
Bym ujrzał w sobie kogoś wszechmocnego. A przecież żaden człowiek nie jest kimś
wszechmocnym...
TYLKO ROCK: Naprawdę ujrzałeś w sobie kogoś stojącego ponad Bogiem?
DAVE: O tak. I pokusa ujrzenia w sobie kogoÅ› wszechmocnego ciÄ…gle powraca.
Walczę z nią każdego dnia, gdy patrzę rano w lustro. A zwłaszcza gdy wychodzę na
scenę i śpiewam dla dwudziestu tysięcy uszczęśliwionych ludzi. Możesz uwierzyć,
że to niesamowite uczucie. Czasem muszę sobie powtarzać, że jedynie bawię ten
tłum.
TYLKO ROCK: Do tej pory tylko raz graliście w Polsce, w 1985 roku na warszawskim
Torwarze. Czy pamiętasz ten koncert?
DAVE: Pamiętam go doskonale. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie po latach
kontaktu jedynie z muzyką bardzo czekali na ten występ. Miało się wrażenie, że
dla wielu z nich to niemal święto. We wrześniu znowu wybieramy się do Warszawy.
Mam nadzieję, że w Polsce są jeszcze ludzie, którzy słuchają naszej muzyki i
przyjdÄ… na spotkanie z Depeche Mode.
TYLKO ROCK: To nie ulega wątpliwości. Czy chciałbyś na zakończenie naszej
rozmowy powiedzieć kilka słów wprost do nich?
DAVE: Mam nadzieję, że nasza nowa płyta "Exciter" da wam tyle radości, ile mi
sprawiła praca nad nią. Obiecuję też, że podczas najbliższej trasy na pewno nie
ominiemy Polski i zagramy nie tylko piosenki z tego albumu, ale też mnóstwo
starszych utworów. Do zobaczenia w Warszawie.
|
|
|
|